0
Mizi 27 czerwca 2017 20:01
Kiedy: Czerwiec 2017 r. (sb-wt)

Koszty: bilet Polski Bus Lublin-Warszawa-Lublin 22 zł
Bilet Polski Bus Warszawa-Budapeszt-Warszawa 4 zł
Hostel 144 zł (trzy noclegi, śniadanie w cenie)
Waluta 14 000 HUF (196 zł)

Razem: 366 zł (na wszystkie wydatki związane z wyjazdem)

Wyjazd z Metro Wilanowska. Jest ósma rano. Przede mną dwanaście godzin jazdy. Obłożenie w autokarze dość spore. Od razu przypomina mi się grudniowy wyjazd na targi bożonarodzeniowe do Bratysławy i Wiednia - na cały autokar było może z sześć osób. Z każdym przejechanym kilometrem bliżej celu. Godzina, dwie, cztery, siedem, jadę dalej. Koniec objazdówki. Tour de Pologne kończy się na dworcu w Krakowie. Przekroczenie granicy ze Słowacją. Teraz już z górki. Przed dwudziestą jestem w Budapeszcie. Idę w kierunku Dworca Kelenföld vasútállomás. Kupuję bilet w automacie. Wsiadam w tramwaj nr 19. i jadę czternaście przystanków aż do Mostu Małgorzaty. Maszyna sunie po torach. Wjeżdżamy na trakt przy Dunaju. Za szybą piękne widoki. Hostel mam przy Balassi Bálint, jakieś dwie minuty pieszo od budynku Parlamentu. Wiem gdzie iść. Dwa lata temu zatrzymałam się w Home Plus Hostel.

Szybkie zameldowanie. Jedno z czterech piętrowych łóżek w pokoju jest moje. Rozpakowuje placek. Szafka nie ma zamka, ale jest ucho na kłódkę. Po podróży do Barcelony zawsze noszę przy plecaku zapiętą małą kłódeczkę w razie potrzeby. Mam i teraz. Inwentarz plecaka zamykam w szafce i idę nad Dunaj. Pamiętam, że na prawo jest sklep spożywczy, tam kupię piwo. Jest ciepły wieczór, czuć zapach parującej ziemi oraz nagrzanej nawierzchni. Przechodzę przez Most Małgorzaty. Schodzę na promenadę przy rzece. Siadam vis-à-vis budynku Parlamentu i popijam Arany Ászok. Fajnie znów tu być.



Wracam do Hostelu. W pokoju instaluje się para ze Szwecji. Chłopak z dziewczyną przyjechali na przesłuchania do szkoły tańca. Od słowa do słowa idziemy razem nad Dunaj. Zachodzimy do sklepu ABC. Siadamy po stronie Parlamentu, patrzymy na starą Budę. Jak tu pięknie.

Rankiem budzę się przed dziewiątą. Śniadanie serwuje Hostel. Stół w kuchni zastawiony płatkami do mleka, herbatą, chlebem, dżemami i innymi śniadaniowymi tworami. Nie mam planu. Nigdzie mi się nie śpieszy. Wychodzę z Hostelu. Zmierzam w kierunku Parlamentu i Placu Wolności. Znam te uliczki. Dalej idę w kierunku Bazyliki św. Stefana. Przechodzę przez „modową ulicę” Budapesztu. Trwa kiermasz książek. Kieruję się na Most Łańcuchowy. Następnie idę pod Basztę Rybacką. Szwędam się po placu. Przechodzę przez targowisko. Kupuję kilka magnesów. Jest to mój pierwszy powrót do wcześniej już odwiedzonego miejsca. Wracam i czuję się jak w odwiedzinach u dobrego znajomego. Jest radość, że znów mogę tu być. Wypić piwko nad brzegiem Dunaju, przejść się Mostem Łańcuchowym, rzucić okiem na budynek Parlamentu. Niby nic a jednak.











Dalej idę na Górę Gellerta. Maszeruję od rana, czas na dłuższą przerwę. Na Górze kupuję piwo, tym razem Dreher. Otwieram przewodnik i czytam. Siedzę, czytam, popijam zimny napój. Lubię taki czas. Dopijam piwko i schodzę na dół. Idę przed siebie. Nawet próbuję się zgubić, ale punkty odniesienia są zbyt mocne. Nogi poniosły mnie na Wyspę Małgorzaty. Siadam przy fontannie. Oglądam pokaz strzelającej wodą „sikawki”. Ruszam w głąb wyspy. Zatrzymuję się przy restauracji. Zjadam obiad. Jest chwila przed siedemnastą. Nie mając pomysłu, co zrobić z resztą dnia wracam do hostelu. W pokoju nie ma nikogo. Dopada mnie króciutka drzemka. Po dziewiętnastej wychodzę. Znów idę pod Basztę Rybacką. Poczekam tam na zachód słońca. Rzucę okiem z wysokości na Budapeszt nocą. Jestem na miejscu. Do zachodu mam jeszcze godzinę. Siadam i gapię się na miasto. W tle słychać skrzypka, który gra radziecką pieśń o Katjuszy. Dalej jakaś Młoda Para robi sobie foto sesję na tle Kościoła św. Macieja.















Schodząc z Baszty Rybackiej idę w kierunku Mostu Łańcuchowego. Maszeruję zgodnie z oznaczeniami. W pewnym momencie skracam sobie drogę. Wchodzę na jakieś podwórko. Gęsta korona drzew. Żadnego oświetlenia. Ciemnica. Ot skrót sobie znalazłam. Są jakieś schody. Idę. Gdzieś tam oko dostrzega lustro rzeki. Wychodzę na bulwar przy Dunaju.















Ranek. Ponownie śniadanie na słodko. Wychodzę do Hali Targowej. Przed dziesiątą mam autobus nr 9. Od przystanku mam jeszcze niecały kilometr marszu. Jest jeszcze rano, ale Hala Targowa jest pełna ludzi. Chodzę, przyglądam się wystawionym towarom. Idę na górne piętro. Połowę powierzchni zajmują punkty gastronomiczne. Zamawiam węgierski placek – Langosz z sosem pomidorowym, serem żółtym oraz porcją warzyw. Smażony placek rozchodzi się jak świeże bułeczki. Wszędzie ciasno, ale udaje mi się przycupnąć przy jednym ze stolików. Zjadam swoje drugie śniadanie. Szwędam się trochę po Hali. Robię sobie przegląd „straganów”. Wracam tą samą drogą, autobusem nr 9. Przy przystanku nie ma automatu na bilety. Wsiadam do dziewiątki, chcę kupić bilet u kierowcy. Nie ma. Wysiadać na następnym, kupić bilet i poczekać na następną 9? Jadę na gapę, co będzie to będzie. Wysiadam przy Moście Małgorzaty. Tam jest automat, od razu kupuję bilet na następną podróż. Wracam pieszo do Hostelu. Sprawdzam połączenie w kierunku Placu Bohaterów. Dojadę Metrem. Per pedes idę w kierunku stacji Oktagon. Metro w Budapeszcie jest jednym z najstarszych w Europie (drugie po Londynie). To widać. Małe płytki na ścianach; drewniane ławki. Budapesztańskie stacje kolei podziemnej zachowały klimat sprzed lat. Bilet już mam. Łapię swój pociąg, wysiadam przy Hősök tere.







Z Parku Miejskiego zmierzam z powrotem w kierunku stacji Hősök tere. Zatrzymuję się jednak w restauracji przy zejściu do metra. Chwila odpoczynku. Siły zregenerowane. Decyduję się wracać pieszo. Przechodzę aleją Andrássy (w przewodniku pisali, że to taki węgierski Broadway; aleja wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO), prosta droga aż do Oktagonu. Idę, sobie idę. Mijam Muzea, budynek Opery. Wstępuję na Dworzec Kolejowy – budynek z „przeszłością”. Po drodze zachodzę do superhipermarketu, robię zakupy na jutrzejszy powrót. Wracam do Hostelu. Wpakowuję zakupy do lodówki. Zjadam obiad. Po osiemnastej wychodzę w kierunku Placu Wolności. Szwędam się po okolicy. Znowu mnie przyniosło pod Bazylikę św. Stefana. Siadam w pizzerii vis-à-vis Bazyliki. Czekam na swoje zamówienie i się gapię. Zachodzące słońce rzuca ostatnie promienie. Letni wieczór. Jutro rano trzeba wracać.













Budzik 4:40. Plecak już gotowy. Ostanie dopakowania. W okolicach 5:40 mam tramwaj w kierunku dworca autobusowego. Przechodzę przez Most Małgorzaty. Budapeszt się budzi. Schodzę na przystanek. Kupuję bilet. Jedzie. Żółty leciwy tramwaj. Chcę skasować bilet. Dziwne urządzenie, nie z moich czasów. Wkładam bilet i przeciągam „wajchą” w dół. Bilet skasowany, a w zasadzie przedziurkowany. Namiastka minionych lat. Tramwaj z „duszą”. Dobrze, że trafiałam na egzemplarz z historią. Na dworcu jestem na godzinę przed odjazdem. W sklepiku wydaję resztkę forintów. Zostawiam sobie 100 HUF na pamiątkę. Kupuję kanapkę i gorącą herbatę. Siadam na ławce. Zjadam śniadanie. Przed siódmą nadjeżdża Polski Bus. To będzie długi dzień. Planowany przyjazd do Warszawy o 19:05. Później, ponad godzina przerwy i odjazd do Lublina. Na papierze brzmi OK. W praktyce siedemnaście godzin w autokarze. Do południa trochę drzemię. Kraków, następnie Kielce. Mam książkę, ale podczas jazdy jakoś nie potrafię skupić się na literkach. Słucham muzyki, oglądam hity Internetu. Radom i w końcu Warszawa. Jeden etap podróży zakończony. Tak sobie przypominam swoje powroty. Ostatni z Trondheim – długo, z przesiadkami. Jeszcze wcześniej z Bratysławy - też Polski Bus, znowu wieloetapowo. Czas na finisz tej podróży. Ostatnia prosta do Lublina. W domu jestem przed pierwszą nocy. Zmęczenie jest, ale tak to się mogę „męczyć” jak najczęściej. A rano do pracy.

















Dodaj Komentarz